Drukuj

 

 

Nowości z dawnych lat

 

Pod hasłem "Nowości z dawnych lat" Leonard Turkowski opublikował w latach 1976-1985 ok. 180 felietonów w "Expressie Poznańskim". Felietony były efektem bibliofilskiego hobby. Poniżej kilka tekstów.

 

Z rąk do rąk

Stara książka przychodzi na moje biurko zawsze z cudzych rąk, które oddały ją do antykwariatu. Biorę ją do rąk własnych z szacunkiem i zadumą. Kto przedtem schylał się nad nią, kto smakował jej treść, kto mozolił się, aby zrozumieć z niej wszystko, lub jak najwięcej zapamiętać?

Bywają na kartkach starych książek różne podpisy, pieczątki, exlibrisy poprzednich właścicieli. Czasem jest na jednym egzemplarzu kilka ich. Jeden przekreśla drugiego, czasem wycina poprzednie nazwisko nożyczkami, lub je wydrapuje czy zakleja, innemu nie przeszkadzają ślady poprzedników. Osobiście lubię, gdy one pozostają i obok nich stawiam własną pieczątkę.

Mam w swoich książkach wiele cudzych exlibrisów, są między nimi prawdziwe dzieła sztuki! Mam w nich mnóstwo pieczęci osób prywatnych, szkół, kościołów, urzędów, bibliotek. Czasem bywają adnotacje o wycofaniu z księgozbioru, choć rzadko. Same adnotacje bywają interesujące. Na I tomie pośmiertnego wydania dzieł Ignacego Krasickiego z 1802 roku widnieje pieczęć Ossolineum, ale obok niej dodatkowa piecząteczka: "wtórał". Jak pięknie brzmi ten staropolski odpowiednik duplikatu!

Niektóre zapiski lubię szczególnie. Na albumie M. Olszewskiego "Powstanie wielkopolskie 1918-19" (Poznań 1963) pieczątka: "Antoni Przysiuda - przewodn. Krajowej Komisji Środ. Weteranów Powstania Wlkp.". Przeglądam tekst i ilustracje - jest: zdjęcie właściciela na str. 134. Jakaż piękna twarz tego powstańca w mundurze obwieszonym orderami. W "Książce do nabożeństwa" Dunina , wydanej u Günthera w Lesznie w roku 1842 zapis: "Ta książka jest Jana Palacza z Górczyna, podpisano 17 maja 1843 r. Jan Palacz No 55". Ależ to pismo jednego z przywódców chłopów górczyńskich z 1846 roku!

Miłe są dedykacje, zwłaszcza otrzymane osobiście od autorów. Mam ich sporo, lecz na książkach powojennych, bo podczas wojny straciłem wszystko. Toteż ze szczególnym pietyzmem przechowuję kilka dawnych, np. tomik poetycki wrzesińskiego (a od bardzo dawna bydgoskiego) pisarza i malarza Mariana Turwida "Dni Wielkiej Doliny" z r. 1932. Dedykacja z dnia 28.VII.1934 upamiętnia nasze tak dawne spotkanie i przypomina, że byłem tego dnia we Wrześni. Jedna z dedykacji szczególnie mnie wzrusza, choć nie moja. Mam gruby rocznik wydawanej w Poznaniu "Ilustracji Polskiej" z r. 1937, w którym wydrukowano kilkanaście moich wierszy i powieść dla dzieci w odcinkach. Na okładce wytłoczono: "I. Czechakówna". A wewnątrz taki zapis: "W pierwszą gwiazdkę po śmierci mojej ukochanej Dobrochny ofiaruję tę książkę najmilszej córce Irenie itd. - twoja zbolała matka W. Cz. 24.XII.1938". Co jednak najważniejsze - że przy pomocy spisu treści znalazłem na str. 836 ilustrowany artykuł T. Czechaka o rzekomym ukazaniu się nafty w... Kcynii i dopiero zrozumiałem, czemu ten tom ilustrowanego tygodnika stał się cenna pamiątką rodzinną, przekazywaną przez matkę córce.

Ale dlaczego takie pamiątki trafiają potem w obce ręce? Dlaczego trafiła do mnie przez antykwariat antologia poetycka z dedykacją "Drogiemu dyrektorowi w dniu imienin"? Albo dzieło naukowe, ofiarowane przez znanego mi, żyjącego autora znanej mi współpracowniczce jego, na pamiątkę wspólnych trudów? To jest zupełnie tragiczne...

Mało tego! Książki wędrują przez dziesiątki lat z rąk do rąk - nie czytane! Ileż razy rozcinałem kartki zeszłowiecznych dzieł! Przed godziną czyniłem to właśnie z kilkutomowym dziełem pt. "Jenerał Zamojski", wydanym przez Bibliotekę Kórnicką i drukowanym w Poznaniu, którego III tom ukazał się w roku mego urodzenia - 1914. To istotnie godne zadumy. Jesteśmy z tą książką rówieśnikami. I teraz po latach - gdy ja stoję nad grobem, ta książka w sensie czytelniczym dopiero zaczyna żyć.

Express Poznański, 31.V.1978

 

Powrozobiegunka...

Obecnie, kiedy spodziewając się lepszej doli dla Polski, staramy się otrząsnąć z naszego wyglądu narodowego wszelkie obce naleciałości, wielki juz czas nareszcie wzbudzić czujność i pod względem tego, od czego właściwie zacząć należało, tj. pod względem dbałości o język jako o podwalinę narodową.

Tak pisał zasłużony językoznawca i etnograf Władysław Niedźwiedzki, współtwórca epokowego słownika języka polskiego, opracowanego wspólnie z J. Karłowiczem i A. Kryńskim. Czytam te słowa w wydanej przez M. Arcta w Warszawie książeczce, zatytułowanej "Wyrazy cudzoziemskie zbyteczne w polszczyźnie". Ukazało sie to dziełko jeszcze przed progiem odrodzenia Polski - w Warszawie, 10 lutego 1917.

Sprawa to, oczywiście, bardzo szlachetna i mądra zarazem, troszczyć się o polski język w momencie, gdy z trzech zaborów, obciążonych różnymi naleciałościami językowymi powstać ma jedna Odrodzona Polska. Nie mam więc bynajmniej za złe Niedźwiedzkiemu, że podjął w tym momencie walkę o czystość polszczyzny. Ale leżący na moim biurku ślad tej walki stanowi typowy dowód tego, jak nikły wpływ na kształtowanie się języka mają nawet najwybitniejsi jego znawcy. I jak śmieszne mogą byc ich wysiłki. Rozbijają się przede wszystkim o tę cechę języka, która o nim ostatecznie decyduje: o jego żywotność. Polega ta żywotność na tym, że w takim samym stopniu język wpływa na życie, jak życie na niego.

Oto po pięknym, patriotycznym wstępie Niedźwiedzki podaje zasadniczą część swej książeczki - "Słowozbiór". Ileż w nim propozycji, które nie wytrzymały próby życia! Ileż rzeczy wręcz śmiesznych! Żeby nie zostać posądzonym o tendencyjne ich wyszukiwanie, otwieram ten słowniczek na chybił-trafił i zatrzymuję się na dwóch tylko sąsiednich stroniczkach 110-111, zawierających część materiału leksykalnego rozpoczynającego sie na literę "Z". Och! I już popełniam błędy, , czy raczej "błędy", bo zarówno "leksykalny" jak "litera" okazują się właśnie na tych stroniczkach wyrazami zakazanymi.

To prawda, autor ma rację, zwalczając takie wyrazy jak "liwerować" czyli "dostarczać" i pochodne: liwerant, liwerunek; jak "lochmaszyna", którą każe nazywać "dziurkownicą", która jednak ustaliła się u nas jako dziurkarka. Ale dlaczego każe mi letarg oznaczać jako "śpiączkę", lekcję jako "wykład", lektora jako "czytelnika", lewkonię jako "maciejkę(?)", lekturę jako "czytanie" itd., podczas gdy każdy z tych polskich odpowiedników oznacza po prostu co innego? Czasem chodzi tylko o inny odcień znaczeniowy, ale przecież po to mamy bogactwo zasobu słownikowego, żeby odpowiednio cyzelować swe wypowiedzi. (Mówię "cyzelować", bo na szczęście autor pominął ten czasownik).

Nie dam się namówić na zastępowanie licencji - pozwoleniem lub przywilejem, libacji - rozlaniem albo pijatyką, liberalizmu - wolnomyślnością, leksykologii - słownikarstwem, lingwistyki - językoznawstwem, lewaru - dźwigaczem, bo odczuwam te odpowiedniki całkiem inaczej, niż ich obce pierwowzory. Ale Niedźwiedzkiemu nawet "linijka" wadzi i wiele innych wyrazów, które z powodu braku miejsca muszę tu pominąć.

Nie mogę jednak pominąć niektórych dziwactw. Już mniejsza z tym, gdy zamiast liryczny każą mi mówić "uczuciowy", gdy limit każą mi zastępować "granicą" itd. Ale dostaję doprawdy biegunki, gdy w miejsce linoskoczka - uczony proponuje "powrozobieguna", a w miejsce kobiety linoskoczki - "powrozobiegunkę". To już prawdziwa ekwilibrystyka językowa, przy której językoznawca okazuje się sam linoskoczkiem.

Wystrzegajmy się takich poprawiaczy mowy, których i dziś nie brak. Bo może nam zagrozić prawdziwa b i e g u n k a słownikowa.

Express Poznański, 6-8.VII.1984