Powroty

 

W latach 1983-85 Leonard Turkowski opublikował w poznańskim wówczas tygodniku "Wprost" około 90 felietonów pod hasłem "Powroty", wspominając w nich przedwojenny Poznań tak, jak on wówczas wyglądał, Poniżej kilka tekstów.

 

Kopiec na Malcie

I garstki ziemi dorzuciłem, bo przecież byłem Polakiem, choć nie miałem jeszcze pięciu lat. Ile dałbym za zdjęcie, na którym zostało to uwidocznione, a które gdzieś jeszcze może pokutować w czyimś albumie rodzinnym. Pamiętam to zdjęcie, oglądałem je jeszcze pół wieku temu...

Mam teraz przed sobą tylko zdjęcie samego Kopca Wolności na Malcie, zamieszczone na str. 101 książeczki „Poznań w historycznym rozwoju”, wydanej w 1929 roku przez Drukarnię Polską w Poznaniu. Usypaliśmy go (dumnie to brzmi z mojej strony, ale tak było!) w krajobrazie całkiem odmiennym od obecnego, bo przez 65 lat miasto zmieniło wygląd. Było to w okolicy wschodniego krańca obecnego Jeziora Maltańskiego, gdzieś obok Parku Zoologicznego. W tamtym czasie – daleko za miastem. Ani jezioro ani park nie istniały.

Panował wtedy – po odzyskaniu niepodległości – ogromny entuzjazm koło sprawy usypania kopca. Ha! Mieć u siebie coś takiego, co ma cały naród polski pod Krakowem – coś podobnego do kopców Kościuszki i Wandy! Toteż w niedziele i święta całe rodziny szły na Maltę, by brać udział w zbożnym dziele.

Gdy dzieło stało się gotowe – rodziny chodziły tam dla rekreacji, latem rozkładały się na kocach w okolicznych laskach, popijały „blondkę”. Wchodziło się na szczyt kopca, oglądało się panoramę Poznania i okolicę. Na północy majaczyła Góra Dziewicza.

Trzeba powiedzieć otwarcie, że po kilkunastu latach ten zapał ostygł. Gdy w połowie lat trzydziestych z moją ówczesną dziewczyną (Zosią) szukałem ustronnych miejsc – Malta stanowiła jedno z nich. Mogliśmy pod samym kopcem całować się bez pamięci. Ale ja nie dlatego głosuję za tym, by od nowa usypać w Poznaniu Kopiec Wolności. I to właśnie tam na Malcie. Głosuję dlatego, że zniszczyli go hitlerowcy.

3.IV.1983

 

Mój Bamber Gensler

Bambrzy – to dziś legenda, po której zostały dwie materialne pamiątki: pomnik Bamberki na poznańskim Starym Rynku i kobiety w bamberskich strojach, noszące feretrony na procesjach Bożego Ciała.

Bambrzy mojego dzieciństwa – to żywi ludzie, nie tający swej inności, obnoszący swe stroje nie tylko na procesjach. Młodym, mało co o nich wiedzącym, radziłbym sięgnąć po książkę Marii Paradowskiej „Bambrzy”, wydaną w 1975 roku. Można z niej dowiedzieć się o wiele więcej, niż to, że przywędrowali oni w połowie XVII wieku z Bamberii (część Bawarii) i osiedliwszy się w podpoznańskich wsiach Wilda, Jeżyce, Górczyn, Luboń i innych, spolszczyli się i stali się poznańskim patriotami, zachowując jednak pewne odrębności, zwłaszcza strój.

Istniejąca do dziś kamienica przy ulicy Głogowskiej 69, w której urodziłem się (bo wtedy ludzie rodzili się w mieszkaniach, a nie w szpitalach), została zbudowana przez Bambra Stanisława Genslera na początku XX wieku. Po śmierci gospodarza i jego żony Marcjanny posesja pozostała w rękach ich dzieci i stanowi do dziś własność potomków.

Choć między lokatorami a gospodarzami zawsze są jakieś antagonizmy, a my, dzieci, płataliśmy Genslerom rozmaite figle – zawsze szanowaliśmy ich. Cała rodzina zasługiwała na ten szacunek, także podczas okupacji hitlerowskiej, kiedy to Bambrzy okazali swój polski patriotyzm. Odnoszę się nawet z niejaką czcią do wszystkich tych Dayerlingów, Jesków i innych, a z 15-letnią prawnuczką Stanisława Genslera i jej mamą zaprzyjaźniłem się w ostatnich latach, choć mają mi za złe, że wyrażam się nie najlepiej o nienajpiękniejszym domu, którym gospodarzą. Przypominają mi cudowne lata dzieciństwa.

Gdy wspomnę Marcjannę Genslerową – widzę przepiękny strój bamberski. Gdy spojrzę na pomnik Bamberki na Starym Rynku – widzę swą dawną gospodynię. Niech niniejszy obrazek będzie jej malutkim pomniczkiem. Bo każdy Bamber z osobna też zasługuje na pamięć.

16.X.1983

 

Wieża i serce

Moja matka mawiała tak: - Gdy wiatr wieje od strony Górczyna, to może być deszcz, a jeżeli od Wieży Górnośląskiej to raczej pogoda. Tak to się przedstawiało dla mieszkańców ulicy Głogowskiej. Musze przyznać, że przepowiednie się sprawdziły. Może między innymi dlatego lubiłem tę kopulastą wieżę? Ba! Chyba byłem z niej nawet dumny, stanowiła w moich oczach jeden z symboli rodzinnego miasta.

Stała już trzy lata, gdy urodziłem się tuż po wybuchu Pierwszej Wojny Światowej, bo była głównym elementem architektonicznym Wystawy Wschodnioniemieckiej w 1911 roku. Pozostała nim jeszcze na Targach Poznańskich i na Powszechnej Wystawie Krajowej 1929 roku, gdy opodal niej pracowałem, bo wakacje trwały przez cały kilkumiesięczny okres wielkiej imprezy handlowej, a był to wyjątkowy w Poznaniu rok, gdy każdy mógł znaleźć pracę, nawet uczeń szkolny. Ale wtedy przeciwwagą ogromnej kopuły stały się nowo zbudowane od frontu pylony, wskazujące wejście na tereny wystawowe.

Przez ile lat każdego dnia, zdążając z Łazarza do śródmieścia przechodziłem obok niej albo przejeżdżałem tramwajem? Patrzyłem na nią i nie dostrzegałem jej brzydoty – tak przywykły do niej moje oczy, tak przylgnęło do niej moje serce. To właściwie nie była wieża, była to jakby potwornej wielkości baba z piasku.

No i jak baba z piasku, zwaliła się pod koniec wojny. Choć przecież żelazny szkielet trwał, gdy wróciłem „z wojny”. Przyjąłem z ulgą jej nieobecność. Trzeba było i pewnego dystansu i dorośnięcia do właściwej oceny estetycznej tego popruskiego potworka architektonicznego. Miałem jedno i drugie. Łatwo uznałem wyższość lekkiej iglicy, która stanęła na szczątkach wieży.

Jej upadek pomógł mi zrozumieć lepiej moje miasto, oddzielić pruską szkaradę od tego, co prawdziwie poznańskie. Tej selekcji dokonuje do dziś – ilekroć idę przez Poznań. Dzięki temu kocham go coraz bardziej.

24.IV.1983

 

Teatralka i Przepadek

Oczywiście, i wtedy nie brakowało, tak jak dziś nie brak, górek do zjeżdżania na sankach i ślizgawek do biegania na łyżwach. ale są i były miejsca, najczęściej w tych celach nawiedzane. Różnica może taka, że dawniej więcej dorosłych bawiło się razem z młodzieżą i dziećmi. A teraz – czy nie same prawie dzieci?

Saneczkować chodziło się na Teatralkę – na szeroką, stosunkowo łagodną stromiznę między Mostem Teatralnym a Operą. Zjeżdżało się tam na łeb na szyję aż hen, do will przy uliczce zwanej Wesołą, może z tej właśnie przyczyny? Na łyżwy chadzaliśmy nieco dalej za miasto – na Przepadek. Zachowała się do dziś w okolicy pomnika Armii Poznań ulica Przepadek, ale myśmy tak nazywali całą okolicę, obejmującą zarówno rozciągające się tam do dziś nieużytki, jak obecny stadion AZS. Tam to rozciągały się łąki i moczary, z których wydzielono miejsce na lodowisko – nieźle wyposażone i ogrodzone, bo za wstęp wnosić trzeba było opłatę. Wieczorem oświetlano je lampionami, nie brakło ławeczek, przygrywała muzyka, w takt której co lepsi łyżwiarze tańczyli. Zwłaszcza dorośli.

Na co dzień chadzaliśmy z łyżwami gdziekolwiek, pójście na Przepadek stanowiło moment uroczysty. Trzymaliśmy tu fason, obowiązywała kultura, byliśmy rycerscy wobec dziewcząt, sililiśmy się na popisowe figury, trzeba było co najmniej „holendrować”. Dlatego pobyty na Przepadku zachowały mi się do dziś w pamięci.

Teatralka była natomiast powszechnie dostępna. W tłoku urządzało się karkołomne zjazdy, ale wypadków raczej nie było. Wołało się „Baczność śledzie, bo król jedzie” i jakoś to szło. Raz tylko z moim przyjacielem z Wildy Antkiem Stempczakiem połamaliśmy wypożyczone ze szkoły sanki. Aleśmy pobiegli na Ratajczaka do naszego seminarium, woźny otworzył nam pracownię robót ręcznych i przy pomocy kompletu narzędzi sanki po godzinie wyglądały jak nowe, bo nas uczono praktycznych umiejętności.

Oczywiście, następnym razem znów na Teatralce tarzaliśmy się po śniegu i zażywaliśmy szaleństwa jazdy.

Dziś Teatralka już nie taka modna i ruch na niej mniejszy.

22.I.1984

Zeppelin nad Poznaniem

Och, jak dobrze go pamiętam! Unosiło się nad miastem olbrzymie cygaro, sunąc powoli naprzód. Gdy zszedł nieco niżej, widać było wyraźnie gondolę i inne urządzenia wiszące pod ogromnym obłym balonem. Nazywało się to sterowcem, ale w powszechnym użyciu była nazwa Zeppelin, pochodząca od nazwiska niemieckiego konstruktora. Od innych balonów różnił się nie tylko kształtem i wielkością, lecz i tym, że był napędzany silnikiem spalinowym.

Poznański Zeppelin pozostał w Poznaniu w spadku po Niemcach, którzy go nie uprowadzili, opuszczając miasto na przełomie lata 1918/1919. Stał w ogromnym hangarze na polach, na wschód od Winiar, na wysokości obecnej ulicy Serbskiej. Chodziliśmy tam nieraz jako chłopcy, nikt nie bronił nam dojścia pod samą „halę Zeppelionową”, oglądaliśmy sterowiec z bliska.

Nie pamiętam, kiedy znikł z poznańskiego nieba, osierocając hangar, który stał się przytułkiem zwykłych balonów. W latach trzydziestych sterowce, używane przez Niemców podczas pierwszej wojny światowej do bombardowania, a później w Ameryce do celów komunikacyjnych – znikły zupełnie, gdyż zbyt często ulegały katastrofom. a przecież posługiwali się nimi także badacze bieguna północnego – Amundsen i Nobile. Słabą ich stroną była groźba zapłonu gazów, wypełniających powłokę nośnego „cygara”. Gaz + silnik spalinowy = duże niebezpieczeństwo.

Hala Zeppelinowa stała jeszcze długo, przetrwała i drugą wojnę światową. Kiedy i co się z nią stało – mało mnie już obchodziło. Obchodziłby mnie co najwyżej ponowny widok sterowca na poznańskim niebie. Nie tylko dlatego, że przypominałby mi widoki z dzieciństwa. Ponoć zanosi się na renesans tych pojazdów powietrznych, które wbrew pozorom były dość szybkie, bo osiągały nawet do 125 km na godzinę. Jeżeli uwzględnić liczne zalety Zeppelina – szybkość ta nie jest najgorsza. A sprawy bezpieczeństwa wyglądają dziś już całkiem inaczej.

11.IX.1983

 

9 Maja 1945

Po wyzwoleniu Poznania wracałem do niego z daleka, jak wielu. Ostatnich Niemców wypędzano jeszcze z Cytadeli. Gdy zobaczyłem ruiny miasta – wiedziałem, że w nich nie zamieszkam. Mieszkania, do których mogłem pretendować – były zajęte przez innych, a ja nie z tych, co potrafią brać się za łby. Ale gdzie miałem podziać się z żoną z dwojgiem drobiazgu?

Znalazłem cudowne mieszkanie na wsi, wspaniały ogród przy nim. Nie byłem pionierem poznańskiego życia – stałem się pionierem wielkopolskiej oświaty i kultury, bośmy wtedy r rozmachem działali.

Uczyłem już dwa miesiące w Dominowie. Akurat prowadziłem lekcje, oknem przeciągał zapach świeżej zieleni, gdy rozdyndał się dzwon na wieżyczce kaplicy przylegającej do szkoły. – Co się stało? – pomyślałem. Zwykłe powszednie południe, a tu dzwonią. Zająłem dzieci robotą i wybiegłem. Dzwon dudnił i dudnił, wreszcie ucichł. Wtedy usłyszałem cichutkie, ledwie dosłyszalne kołysanie dzwonów kościelnych z pobliskiej Środy.

Patrzę, a tu z kaplicy wychodzi Wincenty Seremak, sekretarz Komitetu Gminnego PPR, chłop miejscowy, który zarazem pełnił społecznie funkcję kościelnego, bo takie to były czasy, że jedno drugiemu nie wadziło. Pytam go: - Co się stało? Co ty chłopie wyprawiasz?

- Skończyła się wojna! zawołał. – Kazali dzwonić, dzwonią teraz w całej Polsce!

Ogromna ulga, ogromna radość. Panowała u nas ta radość jeszcze długo, stanowiła motor napędzający nas do kolosalnej pracy.

Mocnym, długim uściskiem spletliśmy z Seremakiem dłonie. Następnie on poszedł w stronę Urzędu Gminnego, a ja wróciłem do klasy. Powiedziałem dzieciom: - Najdrożsi, skończyła się wojna! Niemcy skapitulowali. Zaśpiewajmy hymn polski.

I zaśpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła”.

6.V.1984

 

Samara

Z kilku budynków szkół, do których uczęszczałem w Poznaniu, tylko jeden zachował się w całości: podstawówka przy ulicy Berwińskiego, która wtedy była szkołą wydziałową, a wchodziło się do niej od ulicy Wyspiańskiego, przez dziedziniec pełen kasztanów. Na dawnym miejscu stoi też – choć już nie ten sam – gmach Akademii Ekonomicznej, która nazywała się wtedy Wyższą Szkołą Handlową, a ja uczęszczałem do niej na zorganizowany tam Wyższy Kurs Dziennikarski. Ze szkoły powszechnej na rogu ulic Głogowskiej i Strusia, w której uczyłem się czytania i pisania – po zbombardowaniu w dniu 1 września 1939 – została tylko część jednego skrzydła: czerwony budyneczek od ulicy Strusia, zajmowany obecnie przez Politechnikę, a na miejscu drugiego, zburzonego skrzydła – od ulicy Głogowskiej – stoi słynny drewniany potworek architektoniczny postawiony przed Sierpniem.

Lata moje młodzieńcze jednak – lata górne i durne – należą do seminarium nauczycielskiego, które mieściło się w nieistniejącym dwupiętrowym budynku przy ulicy Ratajczaka 30, na rogu ulicy Chudoby, czyli za moich czasów Skarbowej. „Gmach” miał dwa wejścia: jedno do seminarium męskiego im. Ewarysta Estkowskiego, drugie do żeńskiego im. Marii Konopnickiej. W obu skrzypiały stare deski podłogowe, w klasach rano strzelał ogień z kaflowych pieców, w południe dochodził (zwłaszcza latem, przy otwartych oknach) gwar uliczny śródmieścia, a z podwórza - smród ze starożytnych, nie skanalizowanych ustępów, stanowiących zabytek XIX-wiecznego budownictwa drewnianego.

Nam to wszystko nie przeszkadzało, bo seminaria miały najniższe opłaty za naukę, więc myśmy wszyscy pochodzili z proletariackich nizin i przeważnie chcieliśmy się uczyć, by doznać społecznego awansu i zostać nauczycielami. Nie szkodziło i to, że szkoła nie uprawniała do wyższych studiów, choć otwierała drogę do podchorążówki.

Dziś stoi w tym samym miejscu szary biurowiec, na który nie lubię patrzeć.

16.IV.1983

 

Na dworzec

No nie, nie pamiętam tego dworca kolejowego na ulicy Zwierzynieckiej ani innych, pamiętam tylko ten obecny główny dworzec, z czerwonej cegły, zbudowany w latach siedemdziesiątych minionego wieku, oczywiście wyglądający za moich młodych lat nieco inaczej niż dziś. Na plac przed dworcem wjeżdżał z ulicy Dworcowej tramwaj – jedynka – który zataczał tu pętlę. Był to oczywiście wóz z otwartymi platformami – motorniczy stał na wietrze, często w deszczu lub śnieżycy. Wsiadało się do niego na samym środku placu, gdzie stała piękna, zdobna poczekalnia tramwajowa. W kole pętli były też szyny, na które odstawiano przyczepne wozy, niepotrzebne w godzinach mniejszego ruchu. Pod Mostem Dworcowym znajdowały się sklepy.

Z Łazarza szliśmy do pociągu ulicą Głogowską aż do Mostu Dworcowego i stąd, jak wszyscy, schodziliśmy schodami w dół, na ten plac. Tylko jadąc do Puszczykowa lub Ludwikowa kierowaliśmy się ulicą Dworcową pod górę, do pawilonu „dworca wycieczkowego, zbudowanego wcześniej jako pawilon reprezentacyjny, w którym witano prezydenta Rzeczypospolitej.

Dworca Zachodniego wtedy jeszcze nie było. Powstał on dopiero w 1929 roku na Powszechną Wystawę Krajową, jako dworzec targowy. Ho, ho, jak się nam skróciła droga na perony! Wystarczyło z ulicy Głogowskiej dojść Odskokiem (tak się nazywała odnoga ulicy Głogowskiej), obok poczty, do nowego gmachu i już.

Oczywiście, były to czasy, gdy bez biletu nie można było na te perony się dostać, bo przed zejściem schodami do tunelu zatrzymywały człowieka barierki, między którymi stali bileterzy w kolejarskich mundurach. Nawet, gdy się chciało odebrać kogoś z przyjeżdżającego pociągu, trzeba było mieć bilet. To kasa sprzedawała bilety peronowe. Później sprzedawały je automaty. Jeszcze później znikły i one, bo zlikwidowano barierki i bileterów. Ale tej dyscyplinie dworcowej towarzyszyła dyscyplina całej kolei. Gdy się wsiadało do pociągu, to się jechało według minutowego rozkładu. Były to bowiem owe legendarne czasy, gdy według gwizdu lokomotywy nastawiali ludzie zegarki.

17.IV.1983

 

Gdzież ci mężczyźni...

W latach dwudziestych, nawet jeszcze w trzydziestych Poznań był miastem walk zapaśniczych. Były to piękne walki greckie, w zasadzie wolne od brutalnych chwytów, wprowadzonych dopiero później przez „wolnoamerykankę”. Siła – zwinność – piękno. Tu walczono o mistrzostwa Polski, Europy, czy i nie świata? Nazwiska Zbyszka Cyganiewicza, Leona Pineckiego, Teodora Sztekkera – były na ustach wszystkich. Z entuzjazmem chodziłem do hali na terenie Targów Poznańskich, by tam wołać: - Leonek, załóż mu nelsonek!, bo Pinecki był mistrzem chwytu przez kark, zwanego nelsonem.

Na ustach było też wiele innych nazwisk, choćby Murzyna Bambuli. Pamiętam Włochów, zwłaszcza że jeden z nich, Alfieri, każdego roku wracał na stancję do mojej ciotki. Chodziłem tam, by popatrzeć z bliska na nadludzką muskulaturę i na ogromne porcje jakie zjadał, a także, by podać mu rękę...

Lubiłem i tego Włocha i innych bohaterów walk. Czy to dlatego, mając szesnaście lat, wstąpiłem do klubu zapaśniczego, a któregoś roku w hali fabryki Cegielskiego wziąłem udział w mistrzostwach Wielkopolski w wadze półśredniej?

Poznań szalał, gdy zjechali do niego zapaśnicy. Pełen był plakatów, zapowiadających walki. Na pierwszych stronach lokalnych gazet stanowiły one najważniejszy temat. Salę widowiskową wokół ringu szczelnie wypełniał tłum żywo kibicujący. Szczególną sensację wywoływały występy „Czarnej Maski”. Kryli się pod nią w różnych latach różni zapaśnicy. Imię i nazwisko takiego zawodnika podawano zawsze dopiero na końcu zawodów.

Gdzież, ach gdzież, ci wspaniali mężczyźni – piękni i zwinni, porażający widokiem umięśnienia biedne poznanianki? Niestety, mogły tylko marzyć, oglądając ich zdjęcia w gazetach i na afiszach, bo wtedy nie wypadało kobiecie chodzić na takie męskie atrakcje.

22.V.1983

 

Ciuchcią na wieś

Koleje wąskotorowe poszły do muzeum. W Wielkopolsce – do muzeum w Wenecji. Ruch towarowy zastąpiono ciężarówkami, osobowy – autobusami. A przecież jeszcze pod koniec lat czterdziestych jeździłem ciuchcią ze wsi do Poznania, a z Poznania goście przybywali do mnie na wieś. Jak to wyglądało?

A więc z miasta trzeba było dojechać tramwajem do ulicy Mostowej, gdzie miały postój trolejbusy. Trolejbusem jechało się do Bramy Warszawskiej. Tam, w okolicy Państwowego Monopolu Spirytusowego, była stacyjka Średzkiej Kolei Powiatowej o normalnym nawet torze, którą dojeżdżało się do Kobylepola. W Kobylepolu przesiadka na wąskotorówkę tejże kolei średzkiej: Środa – Zaniemyśl. Jechało się pociągiem – wysiadali w Dębiczu, a stamtąd mieli już do mnie „tylko” cztery kilometry pieszym spacerem.

Gdy mieszkałem w Pławcach, było prościej, bo na miejscu była stacja. Ale trzeba było się pilnować. Gdy moja siostra pewnego razu wybrała się na piątą rano, by wrócić do Poznania – kolejki już nie było, odeszła kwadrans przed czasem.

Przed wojną znałem jedynie inny odcinek kolei średzkiej: Środa – Zaniemyśl. Jechało się pociągiem PKP do Środy, tam przesiadka na wąskotorową motorówkę akumulatorową i trafiało się do uroczego letniska z jeziorem i wyspą Edwarda, do której chodził prom. Podróże wagonikami były urocze. Kołysał się taki powolutku, choć parowóz robił wiele hałasu. Można było pociąg dogonić. Zimą konduktor palił węglem w żelaznych piecykach, żeby pasażerowie nie marzli. Nasi przodkowie często tak podróżowali, bo w Wielkopolsce na sto kilometrów kwadratowych przypadało sto kilometrów linii wąskotorowych. Może dlatego, że linie były okrężne? Objeżdżały wszystkie wioski.

Już nie pojadę ciuchcią do Pławiec, po torze nie zostało nawet śladu. Zamiast 5 godzin turbacji z Poznania – godzinka autobusem i już.

29.V.1983

 

Gazeciarz

W poznaniu nie było nigdy gazeciarzy typu warszawskiego, biegnących przez ulice i wykrzykujących gazetowe tytuły, bo dystrybucja czasopism była tu zorganizowana zawsze na niezłym poziomie. Mój ojciec prenumerował dziennik „Postęp”, przemianowany w roku 1927 na „Nowy Kurier”. Chodziłem po to pismo każdego dnia do sklepu tytoniowo-papierniczego Trybusa przy ulicy Głogowskiej z kartonikiem, zwierającym w kratkach cyfry oznaczające dni miesiąca, na którym wypisano tytuł gazety prenumerowanej, nazwę miesiąca i nazwisko prenumeratora. Wydając dziennik, pan Trybus zakreślał na kartoniku odpowiednią kratkę. Oczywiście, byli ludzie, sprzedający gazety na ulicach albo w lokalach gastronomicznych, ale należeli do rzadkości. Gazeciarz typu warszawskiego pojawiał się w przypadku wydania dodatku nadzwyczajnego, donoszącego o jakiejś najnowszej sensacji. Poza tym byli mali gazeciarze, którzy roznosili pisma prenumeratorom do mieszkań.

Takim zostałem ja akurat w owym 1927 roku, mając 12 lat. To był mój pierwszy roboczy kontakt z prenumerowaną przez mojego ojca gazetą.

Trzy lata później, gdy byłem już uczniem seminarium nauczycielskiego i zdążyłem zasmakować pisania, a nawet druku, pisywałem dom tejże gazety – już do „Nowego Kuriera”, którego redakcja mieściła się na Alejach Marcinkowskiego w kamienicy dziś nie istniejącej – stały felietonik „Z uczniowskiej ławy” podpisywany Turkay. Rypałem w nim wesoło całą prawdę o życiu szkolnym. Otrzymywałem za to pierwsze w życiu wierszówki; nie pierwsze zarobki, bo te inkasowałem już mając 12 lat. Ale dyrektorowi szkoły nie spodobała się ta moja cała prawda, więc dowiedziawszy się, kto jest autorem, nakazał mi wycofać się z felietonowego procederu. Pisywałem więc nadal, podpisując się za każdym razem innym kryptonimem, dostosowanym do treści „kawałka”. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo moje stosunki ze szkołą były naprężone i niedługo już pozostawałem jej uczniem.

Po kolejnych trzech latach – a był to już rok 1933 i miałem właśnie kończyć 19 lat – przyjęto mnie do redakcji „Nowego Kuriera” w charakterze dziennikarza. W dużym, kilkuosobowym pokoju na tychże Alejach Marcinkowskiego dostałem biurko, wyznaczono mi robotę w dziale miejskim i ustalono stawkę wierszówkową. Wynosiła ona 6 groszy, po kilku tygodniach podniesiona została do 8. Jako uczeń otrzymywałem za felietoniki po 4 grosze od linijki. Później, jako współpracownik różnych pism – 15 groszy. Kierował mną bezpośrednio sekretarz redakcji Jarogniew Kaniasty, a naczelnym redaktorem był – podobnie jak i trzy lata wcześniej – Jan Kaźmierczak. Ale pracowałem w „Nowym Kurierze” tylko rok. Potem padłem ofiarą kryzysu, a zarazem kolejnych zmian w redakcji, już teraz nie w tytule gazety, lecz w jej politycznym obliczu.

Tak więc w ciągu trzech trzyletnich okresów pełniłem kolejno trzy funkcje w tym samym dzienniku. Byłem: gazeciarzem, współpracownikiem i dziennikarzem. A wspominam dziś te sprawy, bo od objęcia pierwszej mej dziennikarskiej posady stuknęło równo pół wieku. Ale jubileuszu nie wyprawiam, bo jadłem chleb z siedmiu pieców i dziennikarstwo nie jest moim głównym zawodem. Zawsze czułem się przede wszystkim nauczycielem.

19.VI.1983

 

Złoty Pan Jezus

Mój wiersz „Złoty Pan Jezus” powstał równo 50 lat temu. Dwa lata później – w roku 1935 – otwierał mój debiutancki tomik „Krzyż na rozdrożu”. Był wielokrotnie drukowany w różnych pismach, rozbrzmiewał z estrad i z anteny radiowej, czytany między innymi przez Władysława Hańczę.

Codziennie: w czas mrozu czy słoty

czy w blaskach słonecznej spiekoty

wisi na krzyża żelaznym drzewie

-          ze zwykłej blachy ale zawsze złoty –

Pan Jezus na Chwaliszewie.

Warta płynęła wtedy inaczej – między Garbarami a Chwaliszewem. Ze Starego Rynku ulicą Wielką tramwaj jechał prościutko na most chwaliszewski i dalej, aż do katedry. Złoty Pan Jezus stał za mostem, po lewej stronie. Zabytek powstał bowiem w warsztatach Hipolita Cegielskiego.

Chwaliszewo było wtedy dzielnicą biedoty, słynącą z łobuzerii – „szczunów z Chwaliszewa”. Toteż określenie „Pan Jezus z Chwaliszewa miało szczególny kontekst. A wiersz mój kończy się tak:

... odgania wszelkie plagi

złoty i zawsze nagi

Pan Jezus z Chwaliszewa.

Bo też nie był to wiersz religijny. Miał wydźwięk społeczny. Mówił o Chrystusie w tonie braterskim. Mimo to dobrze go rozumiano, przedrukowały go kiedyś nawet tygodniki parafialne. Powtarzał się w nim wers „Pan Jezus jest taki dobry...”

Pan Jezus jest taki dobry...

Spogląda z wyżyn mostu

i chroni przed zdradą wirów

kąpiących się w Warcie chłopców.

Tam gdzie się kąpali – nie ma dziś nawet śladu wody...

26.VI.1983

 

Tramwaj bez szyn

Wpierw – jeszcze w XIX wieku – były tramwaje konne. Gdy ja urodziłem się w domu przy ulicy Głogowskiej (bo wtedy człowiek nie rodził się ani w szpitalu, ani w klinice) – chodził po niej już dawno „tramwaj bez koni, z dyszlem na dachu”. Ale bez szyn?

Zjawił się na początku 1930 roku. Gazety doniosły, że sprowadzono go z Anglii, że jest pierwszy w Polsce i że nazywa się trolleybus. – Czyż mogłem tego nie zobaczyć? Czyż mogłem nie przejechać się tym?. Kursował między Rynkiem Śródeckim a Główną. Na Głównej nie miałem nic do roboty, nawet nikogo tam nie znałem. Ale musiałem tam się wybrać nowym środkiem lokomocji! Pojechałem piątką na Stary Rynek, stamtąd dwójką (nie płacąc za drugi przejazd, bo były wtedy bilety przesiadkowe) przez Chwaliszewo i dalej przez most Chrobrego i nad Cybiną – aż do Śródki.

Na Rynku Śródeckim obejrzałem sobie dobrze ze wszystkich stron ten wóz jak autobus, tylko z dwoma „dyszlami” na dachu. Spojrzałem w górę, na dwie nitki sieci zasilającej. Z namaszczeniem wchodziłem do wnętrza. Wykupiłem bilet u konduktora, bo wtedy jeszcze we wszystkich miejskich środkach lokomocji urzędowali konduktorzy. Było niedzielne popołudnie, poza mną jechały jeszcze ze trzy osoby.

Pojazd ruszył miękko, bezszelestnie. To była jazda! Z dumą patrzyłem przez okno, choć nie było na co patrzeć, ale oto jechałem czymś jedynym w Polsce! Na końcu – na jakiejś bocznej uliczce, z której pamiętam jedynie drewniany płot – wysiadłem z wozu, by po kilku minutach wsiąść do niego z powrotem. I oto ze Śródki czekała mnie powrotna droga do domu. Miałem 15 lat i wracałem do niego z kawałkiem wiedzy o moim mieście, z którego byłem dumny.

Kiedyż wrócimy do tych wygodnych i nie zasmradzających świata pojazdów, by zastąpić nimi autobusy?

3.VII.1983

 

Spalarnia śmieci

Jakaż to była atrakcja! Przed dom zajeżdża zmotoryzowana platforma, pełna metalowych kubłów z pokrywami na zawiasach. Nie ma już starej gemyli na podwórzu! Dwaj robotnicy biorą pusty kubeł na pas i niosą go na podwórze, skąd tym samym sposobem wynoszą kubeł pełny, by go postawić na platformie. Później robił to samo jeden człowiek z pomocą specjalnie do tego celu skonstruowanych taczek.

Był rok 1928. Poznań, jako pierwszy w Polsce wprowadził nowoczesny system wywożenia i spalania śmieci. Zawartość kubłów przeładowywano w śmieciarni na „Przepadku”, w miejscu naprzeciw obecnego hotelu „Polonez”, do ciężarówek, które wiozły je za miasto do spalarni. A spalarnia – to arcydzieło!

Wpierw śmieci wyrzucano do obrotowego sita celem odsiania popiołów i piasku, które to odsiewki wysypywano na nieużytki i mokre łąki celem ich uzdatnienia. Następnie przez elektromagnesy, wyłapujące żelastwo dla hut, śmieci szły na taśmę, z której robotnicy w maskach i rękawiczkach wybierali osobno szkło, osobno szmaty, kości, metale kolorowe, węgiel, koks, drewno i... kosztowności. Te ostatnie: pierścionki, bransoletki, porcelanę itd. nieostrożni poznaniacy mogli odbierać w biurze. Inne odpadki użytkowe szły do odpowiednich fabryk. Węgiel, koks i drewno odprowadzano do pieców spalarni – do tych samych, w których spalano całą resztę śmieci. Popiół z tego spalania sprzedawano na nawóz, żużel używano na miejscu do wyrobu żelbetonowych elementów budowlanych. w ten sposób spalarnia niczego nie wyrzucała, dawała moc produktów i nie potrzebowała niczego poza śmieciami, cementem i piaskiem. Ale to nie wszystko.

Ciepło wytwarzane przy spalaniu przetwarzano w większości na energię elektryczną, którą po zaspokojeniu własnych potrzeb odprowadzano do sieci miejskiej. Część pary szła na poruszanie maszyn, na ogrzewanie wnętrz, do umywalni i łazienek pracowniczych.

A my dziś – 55 lat później – zapaskudzamy okolice miasta, wywożąc cenne śmieci na tzw. wysypiska.

17.VII.1983

 

Karuzela z kieratem

Cała prostokątna połać ziemi między ulicami Głogowską a Klonowicza i między Wyspiańskiego a Spokojną (teraz: Kniewskiego) przez długie lata stanowiła plac naszych zabaw, stał na niej tylko jeden budynek narożnikowy na rogu Głogowskiej i Spokojnej. Dopiero w latach trzydziestych rosły tam budynki, obecnie zapełniające szczelnie tę połać.

Pas tego prostokąta od strony Głogowskiej stanowił jedną wielką piaskownicę, a dalszy – od strony Klonowicza, wyżej położony – porastały przeróżne zielska. Tam na górce, starsi po południu rozkładali koce, a dzieci na dole hasały po piasku. Zimą z górki na pazurki zjeżdżało się na sankach albo łyżwach.

I otóż na kawałku tej frontowej, niższej części bliżej ulicy Wyspiańskiego, która była równiejsza i twarda – stawały często karuzele. Albo była to karuzela łańcuchowa z bujającymi się siodłami albo podłogowa z ławeczkami i zwierzętami, na których spokojnie się siedziało. Silnik elektryczny w latach dwudziestych należał do rzadkości, rzadka była też sieć elektryczna, okoliczne domy oświetlane były gazem, a i na ulicach świeciły gazowe latarnie. Toteż karuzela napędzana była... ręcznie.

Jej sufit stanowił zarazem podłogę, osłoniętą ozdobnym pokryciem. Po drabince wchodziło się tam między promieniście rozchodzące się od środka belki. Wchodziły dzieci, których nie stać było na opłacenie jazdy. Wystarczyło czworo czy pięcioro pchających owe belki i chodzących wokół, jak w kieracie, by karuzela szła. Kto przez pięć rund kręcił ją – za szóstym razem jechał sobie na dole bezpłatnie. W ten sposób myśmy mieli darmowe jazdy, a właściciel przedsiębiorstwa rozrywkowego – bezpłatny napęd.

Przyznam, że dla mnie i dla wielu z nas chodzenie w kieracie stanowiło atrakcję nie mniejszą od owej premiowej jazdy. Nie przyznawaliśmy się jednak do tego przed panem karuzelarzem.

7.VIII.1983

 

Port w Poznaniu

„Poznań, polski port śródlądowy” – taką 24-stronicową broszurkę wydali w 1929 roku inżynierowie Tadeusz Ruge i Czesław Bielenia. Biorę ją do ręki nie tyle po to, by przypomnieć sobie ów port z pomocą zamieszczonych w niej zdjęć, ile raczej po to, by pomyśleć dlaczego to co oglądałem na brzegach Warty, nazywało się tak szumnie.

Sam doskonale pamiętam nabrzeże, zlokalizowane za Wielkimi Garbarami, między mostem Chwaliszewskim a mostem kolejowym przy elektrowni. Za Garbarami biegły jeszcze ulice Piaskowa i Szyperska. Że istnieją i dziś? Ale wtedy były całkowicie adekwatne do nazw! Za tymi ulicami rozciągała się sieć bocznic kolejowych i nadbrzeżnych urządzeń portowych.

Chodziłem tam nieraz, obserwowałem załadunek i wyładunek. Przewożono najczęściej piasek, węgiel, zboże, cukier. Jako początkujący dziennikarz napisałem nawet reportaż o pracy portu. I wtedy ów cukier, który nb. wędrował z Warty Odrą do Niemiec, natchnął mnie do napisania muzycznego słuchowiska radiowego dla dzieci p. t. „Jak Warta zrobiła się słodka”. Muzykę do piosenek napisał znany kompozytor a mój szwagier Tadeusz Zygfryd Kassern, toteż rzecz nadano na całą Polskę, co stanowiło może nawet jedyny tego rodzaju mój wyczyn radiowy.

Treść słuchowiska w streszczeniu polegała na tym, że barka z cukrem uległa awarii i poszła na dno, lecz oczywiście załoga wyszła cało, bo chodziło o coś weselszego. Otóż wskutek wypadku Warta zrobiła się słodka, a ryby upiły się i rozrabiały. Nie było nikomu żal tego cukru, bo miał iść... do Niemiec.

Niestety, tę aluzję redakcja skreśliła mi z tekstu, bo działo się to krótko po podpisaniu „wieczystego paktu o nieagresji” Polski z Hitlerem i na Niemców nie wolno było powiedzieć złego słowa.

Co dziś zostało z „polskiego portu śródlądowego”?

14.VIII.1983